Dla mnie nowa pora roku
zaczyna się pierwszego. Grudnia, marca, czerwca lub września. W
związku z tym mamy zimę. Dziś będzie kulturalnie, pozytywnie i
lajfstajlowo. Zestawienie trzech najlepszych książek i trzech
najlepszych filmów, przez jakie przebrnąłem tej jesieni. Trójka
to taka ładna i przyjazna cyfra. Tekst lekki, przyjemny i
odprężający. Pisanie go będzie spacerkiem. Bez zbędnego
przedłużania. Zaczynajmy. Let's have some fun!
„Bezbarwny Tsukuru
Tazaki i lata jego pielgrzymstwa” -Haruki Murakami
Na
początku wspomnę tylko, że twórczość Murakamiego opisywałem już na Kulturalnych przy Kawie. Poznajemy historię chłopaka, który
traci nagle wszystkich swoich przyjaciół, załamuje się
emocjonalnie i po wielu latach (już jako dorosły człowiek)
postanawia dowiedzieć się, dlaczego w młodości został
opuszczony. Czytając o sporym fragmencie czyjegoś życia zaczynamy
nabierać dystansu do własnego. Podobnie sytuacja ma się gdy
poznajemy dokładnie historię czyjegoś załamania, które było
bardzo głębokie i trwało wiele lat. Nabieramy dystansu do własnych
gorszych humorów.
Kiedy
czytam dialogi napisane przez Murakamiego mam lekkie ciary, ponieważ
relacje między jego postaciami wydają mi się pozbawione emocji.
Może to kwestia dojrzałości lub różnic kulturowych, ale odczuwam
lekki niepokój gdy dwoje bohaterów rozmawia ze sobą. Nie chcę
powiedzieć, że są pozbawieni wyrazu lub nudni, ale brak mi u nich
człowieczeństwa. To raczej specyfika twórczości, niż wada. Z
drugiej strony imponuje mi ich spokój i pracowitość. Nie mam
jednak pewności, gdzie kończą się cechy charakterystyczne dla
Japończyków, a zaczynają te popularne u postaci Murakamiego.
Haruki
jest zawsze dobry, jeśli chce się szybko połknąć jakąś
książkę.
„Einstein. Jego
życie, jego wszechświat” -Walter Isaacson
Zaczytując
się w biografii słynnego fizyka również zapragnąłem zrobić
karierę naukową. Z czasem mi na szczęście przeszło, bo to nie
jest to, co chciałbym robić w życiu, ale konsumowane książki
dość mocno i krótkoterminowo na mnie wpływają. Oglądanie życia
Alberta też dało mi trochę dystansu do świata, ale o dziwo mniej,
niż w przypadku „Bezbarwnego Tsukuru...”. Brnąc przez już
kolejną biografię wielkiego człowieka, doszedłem do wniosku, że
jedną z wielu podstaw geniuszu jest robienie tego, co nam sprawia
przyjemność i olewanie tego jak to jest przyjmowane. Wielcy ludzie
mają wywalone na wiele rzeczy, koncentrują się na swoich sprawach
i robią swoje. To jednak trochę za mało, by być geniuszem. Z
resztą, to opinia publiczna decyduje, kto nim jest, a kto nie.
Einstein
stworzył zupełnie nową jakość jako naukowy celebryta. Ludzie
interesowali się nim i jego życiem nawet jeśli nie mieli pojęcia
o fizyce. Teraz też tak jest. Patrz: ja się nim interesuję. Albert
nabrał wyrazistości jako naukowiec oderwany od rzeczywistości oraz
pacyfista, któremu brak małostkowości zabraniał zachowywania
swojego zdania dla siebie, gdy wymagała tego sytuacja.
Widząc
jego biografię na półce doszedłem do wniosku, że muszę nakarmić
nią mój mózg. Poszerzyłem trochę swoją wiedzę z zakresu
fizyki, ale nadal nie rozumiałem mnóstwa naukowych stwierdzeń,
których pełno w książce. I tak było zabawnie, a nawet ciekawie.
„Thorn” -Jason
Hunt
Książka,
którą czytał każdy bloger, vloger lub inny internetowy twórca.
Kupowana nie dlatego, że jest arcydziełem polskiej literatury, ale
dlatego, że napisał ją Tomek Tomczyk. Każdy jego czytelnik, zna
historię powstawania tej książki, nawet z czasów gdy autor
porzucał ją, bo nie spełniała jego oczekiwań. Wszyscy
wiedzieliśmy, że ta książka nadejdzie, tylko nie wiedzieliśmy
kiedy. Śledząc Tomka w mediach społecznościowych można było się
dowiedzieć, że wstaje o trzeciej w nocy by zacząć pisać, choć
nie musi. Książka była bliska czytelnikom jeszcze zanim zaczęła
powstawać.
Oczywiście
nie wystarczyło tylko stworzyć nowej książki. Potrzeba czegoś
więcej. Powstał nowy gatunek, czyli powieść motywacyjna. Po
wpisaniu tego hasła w Google, 90% to recenzje „Thorna”. Tomek
znalazł bardzo ciekawy i skuteczny sposób na pokazanie, że jego
książka jest lepsza od wszystkich innych. Jedyna w swoim gatunku.
Publikacja w wielkim stylu.
Powieść
sama w sobie jest bardzo blogerska. Wiele informacji, motywów i
poglądów, które w niej widać pojawiło się już miesiące lub
lata temu na blogu Tomka. Bywają momenty w książce, kiedy autor
przestaje opowiadać o wydarzeniach i akcji, a zaczyna przekazywać
swoje myśli, jakby pisał notkę na bloga.
Poza
tym, książka jest zwyczajnie ładna.
„W głowie się nie
mieści” (2015)
Pixar
stanął na wysokości zadania. Stworzył przeuroczą, przezabawną,
przepiękną, prze, prze, prze... animację. Przedstawienie emocji
jako małych stworzonek w naszych głowach mnie urzekło. Wydaje mi
się jednak, że jest ich w bajce trochę za mało, ale te
podstawowe, uniwersalne i uogólnione są. Gdyby się zastanowić,
których brakuje to każda, na jaką wpadam może zostać przypisana
jednej, z tych pięciu pokazanych.
Trafnie
opisano emocje, funkcjonowanie mózgu i rozwoju emocjonalnego.
Pomysłowe. Bajka budzi mój zachwyt na tyle, że trudno mi ją
opisać bez przesadnych ochów i achów. Serio. Siedzę teraz nad
notatkami i nie potrafię sklecić kilku sensownych i merytorycznych
zdań, bo mam ochotę wypisać po prostu wszystkie jej zalety, a
następnie podsumować szybkim „genialne, super, wspaniałe”.
Anyway...
Moją
uwagę przykuła głównie kreacja Smutku, która z początku
pozornie nie spełniała żadnej funkcji (bo Smutek to „ona”).
Radość dowodzi wszystkimi i sprawia, że jesteśmy szczęśliwi.
Odraza i Strach pilnują bezpieczeństwa oraz trzymają nas z dala od
nieprzyjemnych, niechcianych sytuacji. Gniew uwalnia się gdy jest
naprawdę źle i trzeba postąpić stanowczo. Smutek jest
marginalizowana, a Radość trzyma ją z dala od jakichkolwiek zadań.
Dochodzi do sytuacji, w której Radość utrzymuje sztuczną
atmosferę szczęścia, gdy jest coraz gorzej. W końcu wszystko pęka
i długo duszona Smutek dochodzi do głosu wywołując falę płaczu,
która pozwala pozostałym emocjom pracować poprawnie. Smutek
spełnia podobną funkcję co Gniew. W sytuacjach kryzysowych daje
sygnał, że coś jest nie tak i przywraca równowagę. Morał: nie
da się być cały czas szczęśliwym, a smutek też po coś jest.
Całość
jest psychologicznie interesująca, a pomysłowość twórców
sprawiła mi wielką radość.
„Jestem bogiem”
(2011)
W
oryginale „Limitless”, czyli jak to jest być człowiekiem nie
ograniczonym przez bariery wewnętrzne. Mam ochotę postawić śmiałe,
idealistyczne stwierdzenie, że jedyne ograniczenia, jakie posiadamy
to te wewnętrzne, ale jednak nadal istnieje coś takiego jak
determinizm, czyli czynniki niezależne od nas, które mają wpływ
na nasze życie. Na przykład płeć, pochodzenie, sytuacja
polityczna oraz moment historyczny w jakim przyszło nam się
urodzić.
Wracając
do filmu. Nowy, eksperymentalny narkotyk sprawia, że niespełniony
pisarz staje się geniuszem. Widać, że jego zdolności
intelektualne rozwinęły się znacząco, ale przede wszystkim bardzo
wielu rzeczy zaczęło mu się chcieć i to jest według mnie
kluczowe. Stał się człowiekiem idealnym, bo zniknęły
ograniczenia w postaci strachu, lenistwa i braku wiary w siebie.
Nagle mógł być każdym. Biznesmenem, pisarzem, politykiem,
maklerem giełdowym.
Wydaje
mi się, że w filmie pada stwierdzenie, że człowiek korzysta tylko
z 10% swojego mózgu. To całkowita bzdura. Gdyby tak było to
pozostałych 90% zwyczajnie obumarłoby. W przyrodzie nie ma rzeczy
niepotrzebnych. To tak w ramach dygresji.
Film
rozbudza marzenia o byciu człowiekiem idealnym. O wzniesieniu się
ponad własne bariery. O tym, by nam się wszystko chciało. O staniu
się machiną energii i aktywności. O zapale do robienia tych
wszystkich wspaniałych rzeczy w życiu. O nieograniczonych
możliwościach intelektualnych. Nudzi mnie to. Chcemy tego
wszystkiego, bo uważamy, że wtedy nasze życie będzie idealne?
Wyluzujmy więc. Jeśli nie możemy czegoś zrobić, to nie walmy
głową w drzwi tylko szukajmy innej drogi albo innych drzwi. Jak się
za bardzo napompujemy to będzie BUM!.
Jednak
każdy z nas ma swoje niepokonane ograniczenia, nad którymi nie
należy płakać, bo ścieżek jest tak cholernie wiele, że brak
możliwości podążenia kilkoma to nie koniec świata. Nie chce Ci
się robić tego, co robisz? Znajdź to, co będzie Ci się chciało.
Nikt nie jest w stanie być jednocześnie pisarzem, politykiem,
biznesmenem i maklerem giełdowym.
„Królowa” (2009)
Obejrzałem
ten film tylko dlatego, że potrzebowałem obrazka do tekstu o
królowych małego ekranu, a postanowiłem, że będę używał tylko
kadrów z filmów, które już widziałem. Taki kaprys.
Przy
tym filmie mogę mieć podobny problem co przy „W głowie się nie
mieści”. Mianowicie, zachwyca mnie brytyjskość bohaterów,
obrazów, zachowań, mentalności, wyglądu. Wszystkiego. Pseudonim
„Brytosz” nie wziął się znikąd. Postaram się jednak podejść
do całości spokojnie i merytorycznie. Chyba.
Przemawia
do mnie brytyjska powściągliwość, panowanie nad emocjami i
oszczędność w ekspresji. Wszystkie te cechy zostały pokazane na
przykładzie postaci królowej Elżbiety II. Swoją drogą ciekawie
było zobaczyć jej rozterki i problemy, kiedy obecnie nie jest zbyt
aktywną personą i tak naprawdę, to tylko sobie jest, ale nadal
pozostaje cholernie istotną. Właściwie, wydaje mi się, że tak
właśnie wygląda funkcja całej rodziny królewskiej. Bycie.
Absolutnie nie neguję tego. Angielska arystokracja pełni rolę
symbolu i silnego elementu tradycji.
Film
pokazuje lekką rozbieżność (raczej nie konflikt, choć może)
między szlachtą a ludem. Pada zarzut, że rodzina królewska jest
oderwana od rzeczywistości Zjednoczonego Królestwa i nie ma pojęcia
o Brytyjczykach. Zwłaszcza w chwili gdy ginie najbardziej
niearystokratyczna arystokratka, czyli księżna Diana. Wtedy lud
oburza się, że Elżbieta II zachowuje chłód i dystans wobec
zaistniałej sytuacji. Czy zachowuje słusznie? Nie wiem. Czy lud
słusznie się oburza? Nie chce mi się tego rozważać.
Film
nawet interesujący, ale przyjemność sprawiło mi głównie
obcowanie z brytyjskością.
Koniec
z tym na dziś i na ten rok. Kolejne takie piękne podsumowanie
pojawi się wraz z końcem ostatniego miesiąca zimowego, czyli na
początku marca. A teraz idę nakarmić jednorożce małymi, słodkimi
pandami. Będzie zabawa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz